Wirtualna Polska: Skąd pomysł, by przejść Wielki Szlak Himalajski?
Bartosz Malinowski: O Wielkim Szlaku Himalajskim dowiedziałem się w 2007 r. podczas przejścia Łuku Karpat. Jeden z napotkanych wędrowców wspomniał wtedy, że coś takiego ma powstać. Oficjalnie jednak szlak został otwarty w 2011 r. w ramach obchodów Światowego Roku Turystyki. Od tego czasu ta idea siedziała u mnie w głowie. Byłem w Himalajach kilka razy, aż w końcu zdecydowałem, aby zmierzyć się z Wielkim Szlakiem Himalajskim. Dowiedziałem się, że jest szansa na dofinansowanie tej wyprawy w ramach Memoriału Piotra Morawskiego "Miej odwagę". Przygotowania do niej były już mocno zaawansowane, zgłosiłem się, lecz nie udało mi się zdobyć środków.
Dużo osób przed wami wybrało się w tę trasę?
Jedną z kluczowych postaci związanych z Wielkim Szlakiem Himalajskim jest brytyjski podróżnik Robin Boustead. Nie przechodził on jednak całej trasy naraz. Podzielił ją na kilkanaście odcinków i robił je ze wsparciem całej obsługi: przewodników, tragarzy, kucharzy itd. My planowaliśmy przejście szlaku bez wsparcia, więc informacje od niego nie były dla nas wystarczające, choć kilka z nich przyczyniło się do naszego sukcesu. Poza tym przed nami była jedna wyprawa amerykańska – dziewczyna i dwóch chłopaków. Amerykanie robili trasę na sportowo, w jak najkrótszym czasie. Jednak informacje od nich były bardzo zdawkowe.
Długo przygotowywaliście się do wędrówki?
Półtora roku. Po pierwsze zbieraliśmy informacje na temat poszczególnych odcinków i możliwości przechodzenia między nimi. Zaczynaliśmy w północno-wschodniej części Himalajów nepalskich, czyli pod Kanczendzongą i dalej kierowaliśmy się na zachód przez Makalu, Khumbu, Rolwaling, Manaslu, Annapurnę, Dolpo, Rarę i Humlę. Była to wtedy wyprawa w dużym stopniu terra incognita.
Co było najtrudniejsze?
Jeszcze w 2014 r. informacji na temat przebiegu szlaku i jak to wszystko zorganizować po prostu nie było. Trochę błądziliśmy w poszukiwaniu danych. Idea długodystansowego szlaku w Nepalu dopiero gdzieś się tam rodziła – większość trasy przebiega przez tereny nieturystyczne. Często nie udawało się pozyskać informacji od miejscowych agencji trekkingowych, bo nikt nie był w stanie powiedzieć nic o regionach takich jak np. Upper Dolpo, Rara czy Humla. Był problem z mapami w ogóle. Nie były precyzyjne, a nawet zawierały dużą liczbę błędów. Więc sama nawigacja w wielu rejonach była trudna i niebezpieczna. Nie ma tam żadnych znaczków na drzewach, tabliczek wskazujących drogę itp. W wielu miejscach trasę musimy wyznaczyć sami. Można oczywiście posiłkować się śladami gps, ale trzeba mieć świadomość, że Himalaje zmieniają się bardzo dynamicznie. Taki ślad gps, który pochodzi sprzed roku, prawdopodobnie jest już nieaktualny, bo powstają nowe szczeliny czy osuwiska. Ufając tylko urządzeniu gps można znaleźć się w wielkim niebezpieczeństwie, dlatego my zrezygnowaliśmy z używania go.
Kolejną kwestią, było zaopatrzenie w żywność, gaz i wyposażenie na danym odcinku. Wielki Szlak Himalajski jest niezwykle różnorodny – na początku wędrowaliśmy przez dżunglę z temperaturą +30 st. C, a dwa tygodnie później już w innym regionie mieliśmy -25 st. C. Trzeba było mieć więc sprzęt tropikalny i zimowy. Nasza trasa przebiegała przez 54 przełęcze leżące powyżej 5000 m n.p.m. Kilka z nich jest dość trudnych technicznie, a dwie sięgają 6200 m n.p.m., w związku z tym potrzebne są tam liny i sprzęt asekuracyjny. Na początku popełniliśmy błąd, bo zabraliśmy za dużo rzeczy na start, a przez długi czas nie były nam one potrzebne. Transportowaliśmy 30 kg sprzętu, którego nie używaliśmy. W tej chwili, mając dużo większe doświadczenie, wysłalibyśmy już depozyty z ekwipunkiem w różne miejsca i pobieralibyśmy je sukcesywnie na trasie. Już w 2013 r. jedna z agencji trekkingowych organizowała kompleksowo przejście szlakiem. Ale koszt wynosił 35 tys. dolarów od osoby. My nie mieliśmy takich funduszy, poza tym lubimy wędrować niezależnie i indywidualnie. Więc zdecydowaliśmy, że idziemy sami.